Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A teraz chlipała żałośnie i nosem szurgała tak jak i Kaśka Popielowa, mała i słabowita babina.
— Oluchno, sąsiadko luba, wiesz-li, że moje ladaco — Bohdanko i Raszko z zagrody zwiały — nicponie! Małe to dzieciuchy a nie usiedziały i po-o-o-oszły w góry!
— N-no? I oni takoż? — zdumiała się Zawiszowa.
— I mój Waśko wymknął się jak łasica z komory! — wtórowała Marusi nikła, zapłakana Popielowa.
— Jakżeż — tak, bez niczego poszły chłopaki? — dopytywała się Oluchna.
— Hej, gdzież tam bez niczego! — jęknęła Katarzyna. — I mój i Marusine syny pobrały, co pod rękę popadło: obuchy, topory, włócznie, łuki i noże... Już ich nie ujrzą nasze oczy... Zamarzną w górach, albo zwierz połamie im gnaty...
— O, jaż nieszczęśliwa! — zawyła nagle Marusia. — I cóż jam narobiła? Synów nie ustrzegła!... Oj, dolaż moja, dola!
Wszystkie trzy niewiasty podparły stroskane głowy rękami i roniąc łzy rzęsiste stały wpatrzone w ciemną szczecinę borów i daleki, iskrzący się śniegiem biały grzbiet gór tajemniczych i strasznych, bo też straszne tam i tajemnicze nieraz zachodziły wypadki.
Tymczasem...