Strona:F. A. Ossendowski - Orły podkarpackie.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z gromkim wołaniem „Orły beskidskie!“ przedarli się chłopcy do pierwszego szeregu, by dotrzeć wreszcie do Krzyżaków, coraz bardziej otaczanych ze wszystkich stron.
Andrzejko i Bogdanko walczyli toporami, Raszko wybrał miecz.
Parli naprzód wytężając wszystkie siły jak gdyby chcąc powetować sobie stracony czas i wielką chwilę pierwszego starcia hufców.
Raszko spostrzegłszy wspaniałego jeźdźca na rozwścieczonym, kwilącym koniu jął przerąbywać ku niemu drogę. Nie widział nic oprócz białego płaszcza z czarnym krzyżem na ramieniu i pawich piór na stalowym hełmie z podniesioną przyłbicą. Dążył do niego, urzeczony tym widokiem, cały w mocy żądzy zbrojnego spotkania z możnym zapewne rycerzem. Odwalał więc mieczem ludzi, niby lemiesz, co odrzuca miękką skibę. Pozostawało już dwóch tylko giermków, osłaniających rycerza, którym był sam Wielki Mistrz, Ulrych von Jungingen, gdy nagle ktoś wbił Raszkowi ostrze włóczni pod pachę i z siodła go wysadził.
Bogdanko nie widział śmierci brata, bo w tej chwili natarł na niego jakiś rycerz w przyłbicy. Już Krzyżak wznosił miecz w straszliwym zamachu, gdy chłopak toporzyskiem uderzył swego konia a ten, skoczywszy nagle naprzód, bokiem przycisnął biodro Krzyżaka. Miecz jego spadł na oparcie siodła. Komarnicki w jednej chwili błysnął toporem i spostrzegł jak przez mgłę, że przed jego oczami zniknął raptem biały płaszcz i złocisty hełm z białymi piórami na grzebieniu. Nie wiedział wonczas, że starł się z Janem hrabią Sajnem, komturem toruńskim, którego wieczorem znaleziono na pobojowisku, przywalonego trupami ludzi i koni, stosem połamanych kopij, tarcz i odłamków mieczy.