Strona:F. A. Ossendowski - Okręty zbłąkane.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczy i myśleli, że oto w tej chwili odleci od nich, być może, na zawsze świetlana, żywa legenda.
Biały kapitan...
Pitt wyciągnął zdrową rękę i przemówił krótko, lecz słowa jego nie umarły i później długo jeszcze powtarzały je usta mieszkańców „Złotej Studni“.
— Pamiętajcie, że na tej równinie bezkresnej gniazdo swe uwiła idea. W dzień i w nocy, w lecie i w zimie powtarzała ona hasło: „przez ciężką pracę, ufność, miłość braterską i zwalczenie chciwości, dojdziemy do nowego życia“. Niechże nie porzuca „Krainy Wielkiej Odmiany“, niech nie opuszcza jej ta jedyna, oczyszczająca idea. Żegnajcie!
Uścisnął rękę Géroma, ucałował w ramię ojca Leduca, objął Rouviera i, nie patrząc na nikogo, jakgdyby bał się, że mu zbraknie sił do opuszczenia tego nagiego, niegościnnego brzegu, wsiadł do łodzi. Za nim weszli Elza Tornwalsen, nieodstępny, stroskany Juljan Miguel i jeden z lekarzy.
— Larguese de aqui el malandrin filosofo! — rozległ się smutny głos starego Gradaza. — Widzieliście? Nawet patrzeć na nas nie chciał „Biały Kapitan“! Jako nędznicy i zdrajcy pozostaniemy w pamięci takiego... takiego człowieka... Como asi! ustedes, hato de bergantes!
Chciał senor Esuperanzo zakląć po swojemu, lecz głos mu się załamał żałośnie i stary, bezczelny Hiszpan zapłakał.
— Muy bien, tome usted su propina! — bełkotał przez łzy.
„Witeź“, nie zwlekając, wyciągnął kotwicę, ryknął i ruszył z miejsca.