Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W lasach podglądał wiewiórki i czyhające na nie kuny; dwa razy widział jelenie, w gęstych zaroślach jarzębiny spłoszył stadko głuszców...
Siedział cicho, patrzał i słuchał, o niczem nie myśląc.
Słyszał cichą, drgającą nutę i rozumiał, że to brzmią promienie słońca, przebijając się przez powietrze, pełne aromatu żywicy młodych pędów, szyszek i wonnych ziół.
Znudziła go jednak ta cisza, zrzadka tylko przerywana kwileniem małej, drapieżnej kani lub bzykaniem owadów.
Zaczął schodzić kamienistą ścieżką na wąski zdziar nadbrzeżny.
Tu nie było miejsca dla ciszy.
Ciągły ruch fal, syk ich spienionych grzyw, plusk i szelest wybiegającej na żwir wody, a w godzinie przypływu huk, łoskot, grzmot tysięcy dział, gdy morze ciskało na kamienisty brzeg nieskończone szeregi rozwścieczonych bałwanów.
Od wieków biły one w twardą pierś lądu, szarpały go i wstrząsały, lecz, okryty ranami, szczerbami i bliznami wystawiał na ciosy fal ostrza swych przylądków, szczerzył kły raf czarnych i trwał niewzruszony, ponury, mocarny.
Miotały się i jęczały nad zgiełkliwą kipielą mewy; ze zgrzytem toczyły się po urwisku kamienie, rozsypując się na żwir i piargi.