Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Naraz zachwiał się, zatoczył, jak pijany, zawadził nogami o zwój sznurów, leżących na pokładzie i runął do wody...
Wysoko wzbiła się do góry zielona fala, mignęła w pianie głowa robotnika, zniknęła na chwilę i znowu się zjawiła...
— Jezus... Mar... rozległ się urwany, a samotny i pełny śmiertelnej trwogi krzyk.
Krew uderzyła mi do głowy.
Ten krzyk wydała pierś Polaka, w której biło, być może, ostatniem tętnem zmęczone, stroskane serce rodaka, rzuconego na ten daleki brzeg na pastwę zmiennej i nielitościwej doli.
Kazałem wiosłować czem prędzej na miejsce wypadku, lecz już nikogo nie znalazłem... nawet ruchliwe fale uspokoiły się i z cichym szmerem lizały stalowe ciało krążownika.
Znowu zabrzmiały krzyki, tupot nóg na pokładzie krypy, łoskot wysypywanego węgla i niecierpliwy oddech kotłów, gotowych do dalszej drogi.
Wieczorem, gdy czerwone i zielone sygnały migały w ciemności nad zatoką, a zdala szumiało miasto głosami tłumu, turkotem kół i dźwiękami orkiestry, stałem na pokładzie „Australji“ i, patrząc na wodę, myślałem:
— Ktoś ty był, nieznany rodaku? Jakiż los dziwny a nieubłagany rzucił cię aż tutaj samot-