Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w fotelu, pogrążony w zadumie. Niezawodnie jakaś bolesna myśl przyszła, porwała go całego i obezwładniła, bo nawet nie miał sił odłożyć nabok hełmu, pozostającego w jego ręku. Wyczułem odrazu, że myśli tego człowieka odleciały daleko, że dusza jego w tej chwili przebywała tam, gdzie nie było ani klasztoru, ani białego habitu, ani tej szarej równiny sudańskiej, ani kwitnących drzew, zasadzonych rękoma pracowitych Białych Ojców Sahary...
Rozmawialiśmy długo, a nie mogłem przezwyciężyć siebie, aby nie wpatrywać się w smutne, piwne oczy mnicha. Mówił mądrze i spokojnie, lecz w źrenicach jego nie znikała mgła zadumy i cierpienia.
Po chwili zacząłem żegnać brata Piotra, gdyż samochody nasze już stały pod klasztorem, gotowe do odjazdu. Przełożony pokazał mi swoją celę — duży pokój, zastawiony szafami z książkami i zawieszony obrazami o treści religijnej. Śród obrazów dojrzałem dwa portrety. Z jednego z nich dumnie patrzyły bystre źrenice poważnego starca, o twarzy pełnej szlachetnej godności, — z drugiego — piękne oczy siwej pani o rozchylonych w łagodnym uśmiechu zadziwiająco młodych ustach.
— Moi rodzice... — objaśnił zakonnik.
Nagle wzrok mój padł na czarną aksamitną poduszkę, zawieszoną na ścianie. Od czarnej