Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Człowieka zaś nigdzie! Ani śladu jego konia, ani dźwięku głosu!
Nikt nie nadbiegł do mnie na błyski i miotanie się ogniska, rzucającego na wierzchołki modrzewi i brzóz płochliwe, pląsające płachty szkarłatnych cieni i blasków.
Coś z lekkim szmerem poruszało się w nagich, zwichrzonych krzakach wikliny. Może zając, a może — zwabiony ogniem, głodny wilk...
Tak wlokły się dni za dniami.
Nareszcie pewnego dnia obliczyłem, że zapada wieczór wigiljny.
Wtedy to wypełzła z dymu ogniska, z haszczy, ze śnieżnych zasp rozpacz i tęsknica dręcząca!
Porwała zimnemi szponami samotne serce, zdusiła, zraniła boleśnie, szeptać jęła słowa straszne, a przejmujące:
— Jeden strzał, jedna, tylko jedna kula i — cała męka, gorycz rozpaczy, z trudem zwalczana, beznadziejna prysną nazawsze... Rozumiesz?!
Już ciągnęły mi się ręce do broni, już zęby zacisnęły się ze zgrzytem rozpaczliwego postanowienia, już myśl odbiegła, gdy nagle jakoś dziwnie zaszeleścił, zaskrzypiał śnieg w pobliżu.
Podniosłem głowę, nadsłuchiwałem, a myśl, co już umarła, znowu powróciła, wołając do obrony życia.
Zwierz czy człowiek kroczy po przez puszysty całun śniegu?