Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i konkursach międzynarodowych najpierwsze nagrody, podniosły się głowy kobiet i mężczyzn i oczy z ciekawością spoczęły na szlachetnem obliczu artysty.
Tymczasem drzwi kabinki z windą z trzaskiem się rozwarły i do poczekalni wbiegł mocno siwy, o rumianej, jowjalnej twarzy Grévin w białej bluzie, powalanej gliną.
— Martinez! Martinez! — witał hałaśliwie przyjaciela. — Jak dawno nie widziałem ciebie, mój stary! Urosłeś mi, lecz pozostałeś na zawsze wspaniałym kawałem chłopa.
Obejrzał się po hallu i nagle krzyknął:
— Panie i panowie! Pod naszą skromną strzechę zawitał genjalny rzeźbiarz — Teodor Martinez! Musimy powitać go owacyjnie!
Publiczność, składająca się przeważnie z bogatej cudzoziemskiej, artystycznej młodzieży, przez snobizm tylko studjującej w Paryżu i mieszkającej na Montparnasie, otoczyła Martineza.
Do tłumu przyłączyły się żerujące przy bogatych kolegach prawdziwe szczury artystyczne, bohema butna, zuchwała i niewybredna.
Wszyscy klaskali w dłonie, ściskali ręce znakomitego rzeźbiarza i krzyczeli:
— Niech żyje wielki Martinez! Dostojny spadkobierca Fidjasza! Brawo!