Strona:F. A. Ossendowski - Nieznanym szlakiem (1930).djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co? Bajeczne? — zapytał nasz redaktor, triumfująco i miażdżąco patrząc na nas.
— Uhm... — mruknęliśmy.
Bob Curty miał przylecieć do naszego Wu-Czang o godzinie 8-ej rano. O siódmej byłem już na placu, gdzie zamierzał wylądować pilot. Spotkałem tam Johna Coonegh i dwuch moich kolegów redakcyjnych. Byliśmy w komplecie!
Bob Curty przyleciał na termin, spotkany przez tłum europejskich kupców i spekulantów oraz przez dobre dwa tysiące chińskiej gawiedzi. Największe owacje lotnikowi robił sam John Coonegh, bo ten olbrzym posiadał wprost legendarne gardło.
Nie chciałem nawet zbliżać się do aparatu, widząc, że na tej „sensacji“ nic nie zarobię, a tymczasem musiałem przecież coś zjeść tego dnia.
Nagle usłyszałem okrzyk:
— Hallo, Ossendowski!
Obejrzałem się i spostrzegłem lotnika, biegnącego ku mnie.
Zatrzymałem się i uważnie przyrzałem zbliżającemu się Bobowi Curty.
Co u licha! — pomyślałem. — Skąd ja go znam?
Tymczasem Bob trząsł mi rękę i mówił wysokim, dźwięcznym tenorem, uśmiechając się młodą, smagłą twarzą i śmiałemi, piwnemi oczyma: