Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzika dżungla, gdzie podobno europejczycy nie bywali dotąd. Dżungla dochodzi aż do dużej osady Nioro. Cała jednak droga przechodziła przez dżunglę, gdzie ciągle widzieliśmy stadka antylop, dzików-fakoszerow i kuropatw.
Nasz tropiciel, Faramusa Keita, zatrzymał naszą karawanę przy małej wiosce, przytulonej do wysokich, malowniczych skał, przeciętych głębokim wąwozem, ciemnym i tchnącym gorącą wilgocią. Nad wąwozem leżało jakieś drzewo, które spadło niegdyś i tworzyło most; w zaroślach i na spadkach skał roiło się od małp, napadających często na tubylcze pola. W szczelinach śród kamieni gnieździły się setki dzikich gołębi, a wyżej, w małych, niedostępnych jaskiniach miały swoje schronisko orły.
W tej wiosce przyłączył się do nas nowy tropiciel.
Nazywał się Buru-So. Mały, zupełnie kwadratowy, o twarzy raczej mongolskiej, niż murzyńskiej, zdradzał niepospolitą siłę i wytrwałość. Dzielny Buru-So nie miał żadnej broni, oprócz noża myśliwskiego w pięknej, barwnemi rzemykami ozdobionej pochwie.
Zdziwiło mnie ubranie tropiciela. Było niegdyś żółte, lecz z biegiem czasu pokryły je różnokolorowe łaty — czerwone, czarne, granatowe, zielone; dym ogniska powlókł je sadzą i smołą. Na głowie miał czepek z nausznikami, bardzo do chińskich czapeczek ludowych podobny, także w łaty i plamy.
Dopiero później, w dżungli, zrozumiałem, poco się tak wystroił Buru-So. Było to ubranie myśliwskie, zupełnie znikające na szaro-żołtem tle brussy, z tkwiącemi tu i owdzie czarnemi pniami opalonych drzew, z drobnemi, zielonemi krzaczkami „karite“, z płonącemi kwiatami „kapoku“ i czerwonemi odłamkami skał laterytowych.
Widziałem Buru-So na polowaniu, gdy szedł ze mną przez dżunglę na Baulé, i podziwiałem go. Na ścieżce, wydeptanej przez antylopy, widziałem ciągle setki śladów, lecz tropiciel szedł szybko, swoim posuwistym,