Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z biciem serca można się przyglądać, jak wypadają z chaszczy antylopy, spłoszone nie hałasem, lecz raczej zaczajoną ciszą, jakąś wiszącą w powietrzu ukrytą groźbą.
Wybiegają i mkną przed siebie rude i ciemno-szare, lekkie w pędzie zwierzęta, ufne w siłę sprężystych nóg, czujące bliskość nowych, bezpiecznych gąszczów. Nagle rozszerzają się im latające chrapy, chwytające wraz z prądem powietrza jakiś obcy, zupełnie zbliska zalatujący zapach. Jeszcze skok i — tuż za krzakiem wyrasta wyprężona w napięciu luku postać strzelca. Błyskawiczny, nieuchwytny zygzak czyni w okamgnieniu wylękłe, a czujne i baczne zwierzę, mknie na prawo, lecz znowu zalatuje je ten sam budzący trwogę zapach. Antylopa staje, jak wryta, węszy, patrzy i słucha... Wtedy z przeciągłym poświstem wbija się w nią zatruta strzała lub grzmi karabin.
Trochę dalej, przywarłszy plamiste ciało do ziemi, jak węże, czołgają się drapieżcę: ryś i cyweta. Chwilami znikają z oczu, bo się zaczaiły w kępie wysokiej trawy. Długo trzeba macać wzrokiem każdy kamień, każdą spaloną gałęź lub spróchniały pieniek, aby wypatrzeć, raczej zgadnąć drapieżników. Dopiero wtedy uda się ich dostrzec, gdy błysną w słońcu żółtemi ślepiami, gorejącemi przerażeniem i wściekłością.
Mała polanka wśród traw... Przemykają się przez nią, jak widma... Wpadają do zarośli palmowych krzaków i nagle płaszczą się przy ziemi, bo widzą człowieka. Nie spuszczając z niego wytężonego wzroku, czołgają się ku wysokiej trawie, nie widząc, że tam stoją czarni, nadzy ludzie, że podnieśli oszczepy, że czekają już na swe ofiary.. Dopełzły i odrazu kilka szerokich ostrz przygwoździło rysia do ziemi. Cyweta gwałtownym rzutem, mignąwszy pręgowanym ogonem, miotała się na polance, lecz padła, ugodzona grubym śrótem.
Nagle ostrzegawczym rykiem odezwał się róg tropiciela; oglądać się zaczęli ukryci za krzakami naganiacze, nadsłuchiwać i ostrożnie dotykać amuletów.