Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 02.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ XVII.
BRZEMIĘ BŁĘKITNEJ KRWI.
„Nikt nie wie, czy drzewo, kamień, potok, zwierzę nie zawiera w sobie części ducha przodków; nikt nie wie, czy lekki, przemykający się cień nie jest duchem zmarłego ojca, duchem, który dotąd nie obrał sobie siedziby w ciele żyjącego potomka...“
(Z opowiadań Tigi-Nalu).

Biały myśliwy założył obóz w dżungli niedaleko od osady Belusa i przeklinał godzinę, w której to uczynił. W spalonej przez słońce i ludzi dżungli nie spotykał nic oprócz ptactwa i małych antylop.
Przywoławszy tropiciela, myśliwy czynił mu gorzkie wyrzuty.
— Nie gniewaj się, mussu! — bronił się stary tubylec Mossi. — Sam tego chciałeś! Pytałeś przecież o miejsce, gdzie nikt nie poluje. Wskazałem ci tę dżunglę... Dlaczego się więc gniewasz?...
Mossi miał rację, więc biały człowiek nic nie odpowiedział i ukrył się w namiocie. Pławiąc się w rozpalonem powietrzu i czując ciężkie ciosy słonecznych promieni, myśliwy od świtu błąkał się po dżungli, próżno szukając śladów godnej pościgu zwierzyny. Był śmiertelnie znużony, więc rzucił się na łożko, kazawszy tropicielowi przyrządzić posiłek. Leżał na wznak, o niczem nie myśląc, co jest najcenniejszą zdolnością w życiu łowcy, lecz wkrótce podniósł głowę i zaczął nadsłuchiwać.