Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gwałt nam zadać chciano... nie po kawalersku się obejść, — broniliśmy się... — tłumaczył Marcin Lis.
— Jako żywo... ujma honorowi! — dodali Olko z Janem.
— A mnie waćpan na łoże też niebardzo troskliwie rzuciłeś? Czy to też za obrazę honoru? — spytał, udając gniew, Lisowski.
— Nie wiedziałem, że taka osoba wchodzi do nas... Obawialiśmy się pościgu rodziców, więc gnaliśmy i w dzień i w nocy — mówił wyrostek.
— Zacne macie konie... — zauważył Lisowski.
— O zacniejsze trudno! — zawołali chłopcy. — Cioteczny nasz brat, pan Władysław Haraburda, dał nam je, aby nie dogoniono nas w drodze. Bachmaciki to tatarskie, z Dzikich Pól przywiedzione.
— Zacne! — powtórzył pułkownik.
— Zacne! — jak echo odpowiedzieli młodzi Lisowie i nagle, jak na komendę, padli na kolana przed Lisowskim, wołając już z płaczem:
— Nie wyganiaj nas, panie hetmanie, weź do siebie, nie oddawaj nikomu! My ci się zasłużymy! Niczego się nie uboimy, w posłuchu, w karności sekundować ci we wszystkiem będziemy.
— Nie wiem, czy będę miał z was pociechę? — spytał Lisowski z uśmiechem.
— Będziesz, panie hetmanie, przysięgamy! — wołali. — Już my się niczego nie ulękniemy nigdy! Wszystkiego dokonamy, co nam każesz!
— Spróbuję... spróbuję, może, rychło nawet — szepnął Lisowski. — Zostawajcie więc!
Chłopcy rzucili się do nóg pułkownika, obejmowali go za kolana, całowali po rękach i wykrzykiwali ochoczo słowa niezrozumiałe, radosne.