— Co będzie? — zaśmiał się szyderczo pan Chodkiewicz. — Calamitas, flagitium, facinus indignum.[1] Sprawę moskiewską utopiliśmy bezpowrotnie! Napierśnicy, pachoły, do wakansów i łask królewskich ochoczy, podszeptują, słysz, królowi, że Żółkiewski ma swoje myśli, popychając Rzeczpospolitą ku wojnie z Moskwą...
— Toż to infamia,[2] którą jak piaskiem w oczy rzucają wielkiemu wodzowi, jakim jest hetman Żółkiewski! — krzyknął Lisowski i znowu z ławy się zerwał.
Zdawało się, że skoczy ku hetmanowi, aby ubić go, zetrzeć w proch.
Pan Chodkiewicz uważnie przyglądał się groźnej twarzy i pałającym nienawiścią oczom pułkownika. Ten zaś, dysząc ciężko, wyrzucał słowo po słowie:
— Oczajdusze! Świniarze! Zdrajcy! Chodzi po tej naszej polskiej ziemi jeden, jedyny mąż, na którego patrząc, wstyda się każdy inny o sumieniu nieczystem, grzesznem, a taki i jego chcą w błoto rzucić, sponiewierać, oszkalować, zgnębić! Oj, pokażę ja wam, sobacze dusze, ladaczniki!
— Uspokój się, waść! — surowym głosem rzekł hetman. — Toż ci powiedziałem, kto takowe calumnias[3] rzuca... Ci, co półmiski królewskie zlizują, co do ucha mu gładkie, a po myśli króla jegomości słówka podszeptują.
— Cóż przeciwko hetmanowi koronnemu podszeptywać ważą się? — spytał pułkownik, jeszcze groźnie patrząc przed siebie.
— Mądrze obmyślili, sam Ulisses chytrzejby nie potrafił, cha, cha! — zaśmiał się złośliwie i gorzko pan Chodkiewicz. — Powiadają, że Żółkiewski nieudaną