Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co macie do zeznania? — spytał inny sędzia.
— Tego oto oczajduszę ucapiłem w Witebsku, gdy strzelił do komendanta mojego, wielmożnego pana Marcina Lisa, a później, gdym go lekko przycisnął, wyszczekał psubrat, że go graf usieczony na mord wielmożnego Pana mego nasłał! — odparł wachmistrz i wąsy nastroszył, jak w tęczę, patrząc w poważne oblicze wielkiego hetmana koronnego, który uśmiechu nie mógł ukryć.
— A to ci heca kole pieca! — szepnął pan Lubomirski do pana Liwskiego, podczaszego wielkopolskiego.
— Coście za człek? — spytał pan Nachimowicz wypadłego, drżącego świadka, którego z łap swoich nie wypuszczał surowy wachmistrz.
— Jakób Rysiński... dawny banita i infamis! — zawołał z płaczem. — Graf Bethlen skusił mnie na zabicie pana Marcina Lisa, bo gadał, że jest infamisem i że za zgładzenie go rekuperować cześć swoją mogę.
Sędziowie i instigator surowy nie wiedzieli, co dalej robić mają, lecz podniósł się wtedy pan Marcin Lis i rzekł donośnym głosem:
— Tak wiele i pracowicie na sławę robiwszy i krwi swojej nie szczędząc i nie pojedenkroć przelawszy, rozszerzając imię Polszczy i swoje, tak, że gdzie przedtem niesłychano o narodzie polskim, teraz przez nas wsławiony, w poszanowaniu, lęku i ozdobnej zakwitnął sławie, czego dopiąwszy, doma nam wytchnienia zabroniono, czci umknięto, że blizny swoje liczyć, cnoty dokazać czasu nie dano! Przodkowie nasi, kiedy im coś o Wiekich Łukach albo Pskowie, — przysionku tylko moskiewskiej krainy, — powiadali, taka im odległość słuchającym zdała być, jakoby ten za ostatnim oceanem położony naród. A my, walcząc z tak niezliczonym i butnym narodem, ale i niebem nad miarę zimnym,