Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Rozdział XVII.
OSTATNIA PRZYGODA.

Pan Marcin Lis po rozpuszczeniu wojska, broniącego pod Chocimem rubieży Rzeczypospolitej, jechał szybko samowtór z imć Janem Starościakiem traktem na Warszawę. Pędzili starym zwyczajem lisowczyków, w dzień i w noc, śpiąc na kulbakach i na zmianę prowadząc cztery bachmaty luźne.
Długo dziwował się wachmistrz, że rycerz nie ku domowi pospiesza, lecz na stolicę kierunek bierze.
Dziwował się, nie znajdując odpowiedzi, aż nareszcie nie wytrzymał i wręcz zapytał.
Zaśmiał się pan Marcin i odparł:
— A cóż to, wasze, myślisz, że Lisom można w kaszę dmuchać przezpiecznie? Jedziemy w gościnę do grafa Bethlena. Hę?!...
— Tak to? — mruknął do siebie imć Starościak, wąsy nastroszył, jak mógł najgroźniej, i dodał w duchu w mowie mazurskiej.
— Ej ziec, siepekną cię, niemcuro![1]
Już o nic więcej nie pytał.

Przybywszy do Warszawy, rycerz poszukał znajomych jął języka zasięgać o Bethlenie i o życiu dworskiem.

  1. Hej-że, sieknę ciebie, Niemcze!