Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mistrzowi, a ten na kulbakę wskoczył, bachmata smagnął i zniknął, jakgdyby kto prochy pod nim zapalił.
Cichutko weszła panna Krystyna do izby chorego i stanęła na progu, posłyszawszy głos pana Karola.
— Cóż synku? — mówił szlachcic. — Tahie to nasze żołnierskie życie: dziś kwitniemy, jutro gnijemy... Pod Bogiem chodzimy wszyscy... Każdemu śmierć sądzona... I mnie... i matce... i tobie... Może masz jakieś życzenia... Ja wolę twoją spełnię...
— Nic nie chcę — wyrzekł Marcin cicho, lecz spokojnie.
— Możebyś chciał ślubem się połączyć z Krzysią przed... przed... śmiercią? — pytał pan Karol.
— Nie! — rozległ się cichy głos Marcina. — Ja nie umrę, bo tak mówi Krzysia. Poco nam ślub, my, i bez niego — mąż i żona... przed Bogiem, który serca nasze widzi.
— Może chcesz, abym ściął tego zdrajcę, co postrzelił ciebie, a teraz trzymany jest w tajemnicy od wszystkich w lochu, jak raz pod twoją izbą?
— Nie, ojcze! — odparł junak. — Niech siedzi potąd, aż zdrów będę. Gdybym umierał, prosić będę, abyś go wypuścił i nie ścigał ani jego, ani starosty, Krzysinego rodzica. Ja winowajcom moim, prócz grafa, grzechy ich ze szczerego serca odpuściłem. Amen!
Wtedy z radosnym krzykiem rzuciła się Krzysia do młodego rycerza, po rękach i licach całowała go i mówiła urywanym od wzruszenia głosem:
— Wierzysz mi, słonko jasne! Nie masz w sercu nienawiści dla wrogich swoich! Bóg ujrzy to i wynagrodzi i rychlej, niż my niegodni spodziewać się możemy.
Nagle podniosła słodką twarz swoją, pałającą szczęściem, jasnością nieziemską i w natchnieniu mówiła: