Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Żyw będzie, do zdrowia dojdzie! — powtarzała i rozpalonego czoła junaka dotykała, z miłością patrząc w jego szeroko otwarte, męczeńskie oczy.
— Nic to, luby mój! — szeptała. — Dopust — palec Boży, który ustąpi i za dni męki wynagrodzi stokrotnie! Nic to!...
Usłyszawszy szloch ciężki rycerza, ujrzawszy rozpacz niezgłębioną w oczach pani Barbary i pana Karola, zamyśliła się panna Krzysia i postanowiła ratowanie Marcinka we własne ująć ręce, skoro lekarze odstąpili go.
Przywołała do siebie srogiego Mazura, Jana Starościaka, który tak mocno o swego komendanta się frasował, że ani spojrzał na dworskie krasawice, co do niego ślepia przewracały, aż się mdło robiło, zboku na to patrząc.
— Panie wachmistrzu, — rzekła, — medycy pana naszego dziś opuścili...
Nastroszył wąsy Mazur i burknął groźnie:
— Jeśli wola jaśnie panienki, ja ich migiem za łby uczone nazad przywlekę!
— Nie, na nic to! — powiedziała. — Chcę-ci o inną pomoc imć pana Jana prosić. Trza wziąć co najśmiglejsze konie i popędzić z pismem mojem do Wilna, do wielebnego księdza kanonika Wojciecha Lutomirskiego, który w kamienicy przy Ostrej Bramie mieszka, i, pismo doręczywszy, z odpowiedzią nazad wartko gnać.
— Biegnę konie kulbaczyć! — odpowiedział krótko Starościak i z izby wyszedł.
Drogę mu zastąpiła smagła przekorna Anielka, służebna pokojowa pani Barbary i, pisknąwszy: „ach, ulękłam się!“ rzekła, z pod oka patrząc na Mazura: