Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z temi słowami pan Ksawery w stronę kapelana ręką skinął. Szli więc do małej kapliczki, stojącej w sadzie.
Prowadząc matkę, płaczącą i co chwila obejmującą go, spytał Marcin:
— Czy Janko i Olko z wojny zdrowo powrócili?
— Janko powrócił z blizną przez całą gębę, bo mu oblicze pod Kaługą jakiś bojarzynek szablą zaciął... Już się wylizał ninie Janko...
— A Olko? —
— Słychu o nim niema... Jeden z Ossendowskich z Pokunina opowiadał, co była gadka, iż z jakąś moskiewską dziewką przedzierał się Olko do swoich, ino obstąpili go Moskale i w bitwie z nimi życie postradał...
Westchnął rycerz i za duszę ubitego brata modlitwę szeptać zaczął.
Krótkie modły odprawił kapłan, przybyłego wojaka krzyżem pobłogosławił, a wtedy powrócili wszyscy do domu.
Gdy obmyci i przebrani Marcin i Szwed Olmsgren weszli do świetlicy, prowadzono ich zaraz do stołu.
Bezręki stryj Ignacy po niemiecku biegle mówił, więc wnet zawładnął Szwedem, a ten mu o swoich przygodach rozpowiadał i o przewagach młodego Lisa, sławnego wodza i wojownika odważnego.
— Ha! — krzyknął tedy po polsku pan Ignacy. Lisowa krew! My wszyscy tacy!
W czeladnej rej wodził srogi Mazur — Jan Starościak. Tak okiem błyskał, tak wąsiska jeżył, że wszystkie dziewki dworskie poczuły, że naumor się rozkochały w dziarskim lisowczyku.
Jedna, gruba Klimka nawet wprost palnęła:
— Pan Jan — to taki piękniutki, że aż oczy rwie. Chi, chi, chi!