Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pojechali wąską ścieżką, biegnącą w głąb boru. Doprowadziła ich do obszernej polany, na której stała chata i szczekał spuszczony z łańcucha biały, ledwie widzialny na śniegu pies.
— A! — zawołał starzec. — To bartnik Dormidont tu mieszka... sługa ze skitu...
Weszli do chaty i rozgościli się.
Jaszka wypytywał gospodarza, co się w obydwuch klasztorach działo, co słychać na świecie, czy niema wieści z wojny.
— Oj, źle! Pokarał nas Bóg ciężką ręką! — wzdychał stary bartnik, żegnał się bez przerwy i pokłony bił przed małym, zupełnie czarnym obrazkiem. — Wojewoda Lachów z pod Moskwy ruszył i sunie ku nam. Już jego zagony przedwczoraj Jżewsk rozgromiły i spaliły. Bracia z monastyru naszego uciekli, wszystko porzuciwszy, bo, podobno, Lachy mnichów wieszają. Źli są na nich za obronę Troickiej Ławry.[1]
— To zakonnice ze skitu też wyjechały?! — krzyknął zrozpaczony Marcinek.
— Nie! Czernice nie chciały swego gniazda porzucić, a jest tam u nich jakaś Laszka; ta im obronę przed Lachami obiecała, bo dobre były dla niej — mówił Dormidont.
W tej chwili na błonach okna pląsać zaczęły, to rozpalając się, to przygasając, szkarłatne błyski trwożne.
— Co to? — spytał Jaszka i wybiegł na dwór.
Wszyscy poszli za jego przykładem.

Stanęli, jak skamieniali. Za borem, rozlewając się coraz szerzej i jaskrawiej, podnosiła się łuna krwawa; obłoki czarnego dymu oświetlonego od dołu płomieniem, buchającym iskrami, szły ku niebu.

  1. Opactwo.