Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ciebie szukałem i spotkałem! — odpowiedział Marcinek i głowę hardo podniósł. — Chciałem prosić ciebie o konie, bo odjeżdżamy.
Roman podejrzliwie rzucił okiem na Lisa i znowu mruknął:
— Piaskiem rzucasz w oczy... Wy — Lachy, jak te sobaki niewierne, co rękę, ich karmiącą, ugryźć zawsze gotowe...
— Stul gębę, chłopie! — syknął junak. — Nie znasz Polaków, mówisz w złości, więc lepiej nie gadaj, bo...
W głosie Marcinka zabrzmiała pogróżka.
— Bo co? — spytał Roman, mrużąc oczy i zaciskając zęby.
— Bo nie ścierpię i gębę ci na bakier skręcę!
— Ty, Lachu?
— Ja, Moskalu!
Roman, nic nie mówiąc, rzucił się na Marcinka i schwycił go wpół. Zamierzał podnieść przeciwnika i o ziemię cisnąć. Jednak Marcinek nie chciał się od ziemi oderwać wrósł w nią, nogi potężne rozkraczywszy. Trzymał ręce wyciągnięte nad głową, a, gdy ździwiony napastnik głowę odchylił, chcąc spojrzeć mu w oczy, uderzył w odsłoniętą pierś łokciami, strzaskał obojczyk i ogłuszył.
Upadł Roman Ozorin na kolana, wyjąc z bólu, lecz oprzytomniał i gwizdnął. Natychmiast pięciu tęgich łowczych wypadło z zarośli krzaków malin i rzuciło się na chłopaka.
— Związać Lacha i gębę zakneblować, aby nie kwiczał! — ryknął Roman.
Otrząsnął się Marcinek od Moskali, jak odyniec od nasiadających i czepiających się go psów, plecy oparł o pień starej jabłoni, machnął kilka razy pięściami i postąpił naprzód.