Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Całą noc nie mógł chłopak oka zmrużyć.
Przed świtem dopiero usnął, ale sen nie przyniósł mu ulgi i wypoczynku.
Wstawała przed nim słodka twarz panny Krystyny, błagalnie i zalotnie zarazem patrzyły modre oczy łzawe, ciągnęły się niby wiotkie, wysmukłe lilije białe ramiona dziewczęcia.
— Ratuj, ratuj, junaku! — słyszał cichy, gorący szept. — Nie odjeżdżaj, nie pozostawiaj sieroty samotnej, bezbronnej!
Budził się i, nie rozumiejąc, iż senna nawiedzała go mara, w pierś uderzał się dłonią mocarną i mówił:
— Nie ostawię samej, do zgonu bronić będę, luba moja Krzysiu!
Posłyszał nagle przez siebie wymówione słodkie, spieszczone imię panienki, zarumienił się i twarz zmięszaną w poduszkę wcisnął.
Na szczęście Olko, znużony bitwą, spał mocno i chrapał, jak odyniec, gdy w gaju dębowym żołędziami się opcha.
Nie mógł usnąć więcej rozkochany naumor Marcinek, więc umył się, przyodział, jak mógł, i wyszedł na dwór.
Była wczesna godzina. Nikogo nie spotkał na dziedzińcu, poszedł tedy do sadu, gdzie jabłonie zrzucały z siebie ostatnie liście.
Szedł ścieżką, myśląc nad tem, jak to go tak nagle porwała miłość, mocna, płomienna. Czuł, że bez Krzysi nie mógłby teraz dnia przeżyć, że pochłonęła go całego, jak toń bezdenna pochłania topielca.
— Nie odstąpię ciebie, luba dziewczyno, od złego obronię i skrzywdzić nie pozwolę nikomu!... — szeptał i czuł, jak mu łzy gryzące, nabiegają do oczu.
Powolnym krokiem wracał ku domowi.