Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pokrwawiony wóz potoczył się wartko po wyboistej drodze, gruchocząc i dudniąc śmiele. Chłopcy wesoło pokrzykiwali, popędzając konie.
Spotkali jakiś podjazd, ale ten nawet nie pytał ich o nic. Okolice były spokojne, Polaków tu nie spodziewano się, i tylko dróg potrochu strzeżono, aby na tabory i wozy z żywnością nie napadały bandy ludzi swawolnych i opryszków zuchwałych.
Nie zaglądali też chłopcy do worka z plackami, bo na niczem im nie zbywało. Po wsiach, dworach bojarskich, po miasteczkach, w kupieckich i popowskich domach radzi im byli; jechali ze stolicy, więc najświeższych wieści od nich żądano wszędzie i słuchano, pary z ust nie puszczając.
Opowiadali więc Lisowie na prześcigi, a zawsze jakoś tak wychodziło, że słuchacze głowami smutno potrząsali i mruczeli do siebie:
— Zria[1] kniaziowie Pożarskij i Trubeckoj na sierdzitych[2] Lachów wojną poszli!
Inaczej też nie mogli mówić Moskale, bo junaki o przewagach polskich szermierzy cuda opowiadali; nie zamilczeli o zwycięstwie Polaków nad witeziem Selewinym i odważnym wieśniakiem Szyłowym; szeptem mówili o tem, że wojewodowie ruscy ukrywają prawdę od ludu, bo Chodkiewicz z dużem wojskiem pod Moskwę ciągnie, a Lisowski ogniem i mieczem pustoszy włość nówgorodzką i ku stolicy szybko zmierza.

Dla pozoru chwalili męstwo i wierność dla ojczyzny Pożarskiego, Trubeckiego, Szeremeta i Kurakina, ale bojarowie, kupcy i popi tylko brodami potrząsali i mruczeli swoje:

  1. Napróżno.
  2. Gniewny, surowy.