Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle od strony zachodniej zaczerniły się na płaszczyźnie postacie ludzkie. Szły, z pochodniami. Pięcioro ludzi otaczało dwa wozy.
Podeszli blisko do chaty z zaczajonymi w niej chłopcami.
Zrozumieli Lisowie, iż był to kondukt pogrzebowy. Czterech wieśniaków, zatknąwszy w ziemię pochodnie zaczęło kopać dół. Na wozie leżały ciała zabitych.
Wysoki, długobrody pop w srebrnej kapie i w czarnym kłobuku śpiewał ponurym głosem modlitwy i kropił dół wodą święconą.
— Olku, — szepnął Marcinek. — Masz aż cztery konie i wcale nie bylejakie. Musimy zabrać...
— A tamtych?... — zapytał i ręką wskazał na ziemię.
— Nie! — potrząsnął głową Marcinek. — Zabijać nie trza! Ogłuszymy, zwiążemy i ostawimy w chacie.
Wyszli i zaczęli się zbliżać do grabarzy i popa. Nie zaniepokoili się Moskale, bo byli, przecież, wśród swoich wojsk.
Kopano dwa doły i przy dwóch naraz odbyło się coś takiego, czego, pewnie, nigdy nie mogli zrozumieć grabarze.
Jacyś ludzie wskoczyli do dołu i, porwawszy pracujących, zderzyli ich łbami.
Gdy ogłuszonych związano powrozami, na których grabarze mieli spuszczać nieboszczyków, Lisowie podeszli do popa. Stał za wozami i nie widział, co się stało, a słyszeć nie mógł, bo wogóle nie było nic do słyszenia.
Głuchy łomot zderzających się głów... nawet ten odgłos błyskawicznej walki pochłonął nadlatujący poryw wichury.