Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chodzili po całym Kremlu i węszyli, lecz nic nie zdobyli.
— Głód tu taki, że ni cebulki, ni w co wkrajać! — wzdychali, oczyskami łypiąc na wsze strony.
Marcinek jednak wlazł do kuchni pułkowników, gdzie rządził sławny kuchmistrz, imć Wierciński, dawny dworzanin Mniszchów, bo z pogromu kremlińskiego jakąś przebiegłą sztuką się salwował.
Chytry Lis zaczął się do niego przymilać i o worek placków żytnich prosić.
— Czyś ty, chłopie, oszalał?! — zawołał imć Wierciński. — Worek placków! Ja tu muszę bigosy ze starej miotły koncepować i flaki z kocich jelit, a ty o plackach gadasz!
Ale Marcinek, niby się to bawiąc, głownią szabli knezia Kurakina błysnął i okiem na imć Wiercińskiego wyraziście łypnął.
— To powiadasz: worek placków, ale jeden? — spytał szlachetka.
— Jeden jeno, a jabym przez wdzięczność tę oto szablicę waści na dozgonną przyjaźń oddał. Zacna, jak żadna inna! — szepnął obrotny chłopak.
— No, to dawaj szablę, a wieczorem przychodź po placki! Sam upiekę — przednie będą — rzekł imć Wierciński.
— Dziękuję waści! Koniecznie przyjdę i szabelkę przyniosę — odparł, domyślnie patrząc na kuchmistrza, Lis. — Zacny, powiadam waści bułat, kniaziowy, a kamienie — cud!
Mówiąc to, podsunął głownię pod czerwony nos imć Wiercińskiego i ustami cmokać zaczął.
W ten sposób sporządzili się do dalekiej i niebezpiecznej drogi młodzi Lisowie.