Przejdź do zawartości

Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Goljat i Dawid! — krzyknęli Polacy. — Jatki tu Hdą! Sprawa pewna. Brońmy młodzika, waszmościowie!
— Ani kroku do mnie! — wrzasnął Marcinek. — Na miły Bóg, ani kroku, waszmościowie, bo pierwszemu kark skręcę na postronek! Wychodź!
Z tym okrzykiem zwarł się Marcinek z olbrzymim Witeziem w jeden zwał, drgający, sapiący i rzężący.
Miotali się po placu i szamotali, to znowu stali nieruchomo, wyprężeni w straszliwem napięciu mięśni, wrywając stopy w miękką ziemię i tupiąc z siłą niezwykłą, niby tarany okute, bijące w kamień muru.
— Trup! Trup! — rozległ się nagle krótki okrzyk chłopaka.
Nic się nie zmieniło napozór w postawie walczących. Tak samo zwarci uściskiem potężnym stali nieruchomo. Jednak Marcinek już poznał siłę przeciwnika i postanowił użyć swego ulubionego chwytu.
— Trup! Trup! — powtórzył wesoło i nagle podrósł ramiona do góry.
Ucieszony Selewin natychmiast wsunął mu ręce pod pachy, aby zgnieść mu boki i pierś.
— Trup! Trup! — rozległ się nowy okrzyk.
Podniesione ręce młodzika z siłą opadły, rozległ się trzask pękających kości Selewina, jego przeraźliwy ryk. Po chwili obsunął się na ziemię ze zwisającemi bezwładnie rękami, a młody Lis ucapił go za koszulę i portki i cisnął, jak ogromny kloc drzewa ku swoim.
Wrzaski strwożonych Moskali odpowiedziały jękom Selewina i wiwatom Polaków.
Nie czekając komendy, rzuciło się rycerstwo na zaczajonych i wylękłych ochotników, siekąc, bodąc