Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dla wilka ponoć to najsposobniejsza pora!
— Mądrześ to sobie wykoncypowal, bo i dla Lisów też.
— Ha! I dla Lisów też, Marcinku! — ze śmiechem rzekł Olko i głośno ziewnął.
— Sen morzy od tej ciepłej szuby! — zauważył Marcinek.
— Poczekaj-no odrobinę — wszy ciebie obudzą! — żartował Olko.
— Już mi tam one harce po karku wyprawiają! — ze śmiechem zawołał starszy Lis i, porwawszy ogromne, nieskładne szablisko moskiewskie, na długich rapciach wiszące, zaczął walić głownią pomiędzy łopatki.
Jechali raźno naprzód.
Spotykali chłopów, którzy na wozach „teliegach“ wieźli do Kaługi mięso i wory ze zbożem, owsem, solą i inną spiżą dla wojska.
Długie szeregi takich wozów cięły ciężkiemi kołami rozmiękłą od niedawnych deszczów drogę, bróżdżąc ja głębokiemi kolejami.
Przy wozach tych jechali dla dozoru młodzi bojarowie, kupcy lub ich ludzie zaufani.
Widząc drużynników, zpodełba spoglądali na nich i mruczeli przekleństwa i wyzwiska.
Młodzi Lisowie w rozmowę z nimi chętnie się wdawali.
Oddawna mieszkali na wschodnich, ku Pskowskiej włości wysuniętych kresach; język ruski znali dobrze a chociaż mówili z białoruska, to też twierdzili, że z pod Wielkich Łuk do drużyny wojewody Gromowa przybyli.
Słuchając Moskali, trącali się Lisowie strzemionach i łokciami w uciesze niemałej.