Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

razu namacała idący do ataku bataljon. Jakgdyby wielkie ostrze automatycznej kosiarki, niewidzialne w błyskawicznym ruchu, machnęło raz i dwa, podcięło pierwsze szeregi, dosięgło dalszych i jęło wyrywać dziesiątki ludzi odrazu, za jednym zamachem. Niby drzewa, ścięte pod pion, padali żołnierze, tu — pozostawali bez ruchu, tam — czołgali się jeszcze, usiłowali wstać i znowu padali, rażeni gradem kul, tworzących wirującą zasłonę z mknącego metalu.
— Cofać się! Cofać!! — nawoływali oficerowie.
Bataljon zatrzymał się, jak osadzony w biegu byk, na chwilę jedną zawahał się, cofnął, ustawiając się w nowym szyku.
Nesser zauważył dwóch najbliższych żołnierzy. W życiu zwykłem, byli oni z pewnością niepodobni do siebie, lecz w chwili bitwy i szalejącej śmierci, wydali się reporterowi sobowtórami. Te same blade, okryte straszliwą bielą przerażenia twarze, te same sine, zapiekłe, bezmyślnie otwarte usta, te same oczy, wychodzące z orbit, nieruchome, wylękłe do obłędu.
— Naprzód! Naprzód! Biegiem! — komenderowali oficerowie.
Bataljon popędził znowu ku strasznej ścianie z gwiżdżących przeciągle kul, ku niewidzialnemu ostrzu potwornej kosiarki. Siekła ona i waliła ludzi, jak wicher obala i rozrzuca po polu snopy zboża. Umilkły głosy oficerów; już inne gardziele wykrzykiwały przeraźliwe, szalone słowa komendy. Kosiarka robiła swoje, szerząc klęskę i nagromadzając stosy, zwały drgających, skrwawionych ciał.
Nesser bez lornetki dojrzał wyraźnie, jak zatoczyli się i wypuścili karabiny z rąk żołnierze, których