Strona:F. A. Ossendowski - Kruszenie kamienia.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wo płacząc: „Ojcze, Ojcze, uczyń, aby ominął mnie ten kielich męki!“ Zbawiciel... Syn Boży!... Cóż czynić, jak czuć mają ci maluczcy, słabi, zbłąkani, duchem ubodzy? Jak? Bluźnią i serca mają nienawiścią rozpalone... Odpuść im, Panie, albowiem nie wiedzą co czynią! W niewiedzy swej wielką prawdę znaleźli i rzucili ją słudze Twemu, jako obelgę, jako policzek, jako wieniec cierniowy wtłoczyli ją na niegodne skronie jego. I oto teraz odpuść, Panie mój i Boże, sługę swego!
Wszyscy w milczeniu i niepokoju, coraz bardziej ich ogarniającym, słuchali słów kapłana. Rozumieli, że mówił nie do nich, a nawet nie do siebie samego, tylko do Tego, w którego wierzył niezłomnie, czując obecność Jego w tej małej izdebce, pachnącej miętą i woskiem. Usiadł i pochylił się nad biurkiem. Rozległo się głośne skrzypienie pióra i szelest papieru. Ksiądz Chambrun pisał. Skończywszy, podał kopertę Gilletowi i rzekł:
— Sąsiedzie! Oddajcie to wójtowi, niech natychmiast wyśle do biskupa.
— Do biskupa? — mruknął chłop.
— Tak! — odparł ksiądz. — Jutro porzucam plebanję, więc kurja będzie zmuszona przysłać na moje miejsce innego kapłana.
— Ksiądz proboszcz wyjeżdża? — zapytała zdumiona wieśniaczka. — Ja nie chciałam przecież...
— Nie! Nie! moja droga, poczciwa pani! — przerwał jej pleban. — Nie trzeba o tem mówić! Ja zrozumiałem wszystko... Sama prawda była w waszych słowach...
— Taka jestem zrozpaczona, w głowie mi się mąci — usprawiedliwiała się zupełnie już zmieszana kobiecina.