knąć królem[1]. Jezus uszedł w góry i ukrywał się tam czas jakiś. Własna piękna dusza jego ustrzegła go od błędu; nie został ani agitatorem, ani naczelnikiem buntu na wzór jakiegoś Teudasa lub Barkochby.
Chodziło mu ustawicznie tylko o przewrót moralny a tego przewrotu nie wyobrażał sobie jeszcze przy pomocy aniołów i przy dźwięku trąb sądu ostatecznego. Chciał działać na ludzi i przez ludzi. Wizyoner myślący jedynie o dniu ostatecznym, nie byłby się do tego stopnia poświęcił poprawie człowieka i nie byłby stworzył najpiękniejszych zasad moralnych, jakie kiedykolwiek dane były ludzkości. Myśli jego nie ułożyły się jeszcze w jeden szereg bez przerw, bez odchyleń; jeszcze głównie uczucie szlachetne jest mu bodźcem, uczucie, które go rwie do dzieła wielkiego, choć może jeszcze niejasno pomyślanego.
Stworzył tedy istotnie królestwo boże, chcę powiedzieć: królestwo ducha; a jeżeli, spoczywając na łonie ojca, widzi, jakie owoce w historyi wydała jego nauka, może powiedzieć: oto czego chciałem. Jedyną rzeczą, którą istotnie stworzył i która na wieki po nim pozostanie — choć każde dzieło ludzkie nie jest doskonałe i kiedyś rozpaść się musi — to nauka o wolności duszy. Już Grecya wysnuła na ten temat garść pięknych myśli[2]. Kilku stoików podawało sposób, jak można być wolnym nawet pod tyranami. Ale wogóle świat starożytny wyobrażał sobie wolność tylko w postaci pewnych politycznych urządzeń; ludźmi wolności byli