Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc człowiek! — szepnął nareszcie zadumany anglik.
W tych dwóch krótkich wyrazach ileż mieściło się treści!
Stanisław ucieszył się. Pojął, że nastąpił upragniony kres przygód. Zapewne lada chwila jakiś litościwy wieśniak lub wędrowiec wskaże drogę do najbliższej siedziby ludzkiej, a może napoi, nakarmi i odeśle do miasta.
— Jesteśmy tedy wśród ludzi? — zagadnął rozpromieniony.
— Tak mój drogi, ważna to chwila w życiu ziemi, odrzekł paleontolog.
— W naszem, panie, większa, znaleźć się po tylu niepokojach u kresu.
— Radość twoja przedwczesna. Nie jesteśmy jeszcze w swoim świecie.
— Przecież jesteśmy wśród ludzi!
— Ci ludzie to jak dzieci, z postaci są dopiero do nas podobni. Stoimy u kolebki rodu naszego. Człowiek który, porzucił ten krzemień, należy jeszcze w znacznym stopniu do świata, na którego łonie wypiastowała go siła twórcza.
Tymczasem i anglik otrząsnął się z pierwszego wrażenia.
— A więc możemy oglądać niezepsute arcydzieło Boże! — zawołał z przejęciem.
Profesor uśmiechnął się gorzko.
— Wiesz, lordzie, jak gorąco pragnąłem poznać człowieka czwartorzędowego z epoki szeleńskiej, a jednak ze względu na twe złudzenia, lękam się teraz tego spotkania!
Stanisław struchlał. Wierzył w odwagę profesora i nagle z ust jego własnych usłyszał wyznanie bojaźni. To go objaśniło, że spotkanie z człowiekiem tych lasów było niebezpieczne.
— I gdzież się teraz obrócimy, aby uniknąć strasznego spotkania?
— Czemu strasznego?
— Pan jeszcze pyta? Żyć cały dzień pod grozą, lękać się zasadzek, oskalpowania, a może grobu w żołądkach ludożerców...
— Zkąd ci przychodzą takie obawy?
— Nasłuchałem się przecież nie mało o indyanach, o ich zuchwalstwie, przebiegłości. To ród gorszy od tygrysów!
— Ależ tu niema indyan!
— Wszystko jedno! skoro są dzicy...