mruczenie i urywane ryki potężnych gardzieli złączyły się w jedną wrzawę, od której drżał las cały. Stado dotąd w porządku kroczące, ucztowało bez troski. Pomimo pokojowego nastroju trąbowców nie można było uważać sąsiedztwa ich za zbyt bezpieczne, zwrócono się tedy w głąb puszczy i starano się zachowywać jak najciszej. Znowu jednak jakiś potężny i odmiennie brzmiący ryk przykuł do ziemi naszą trójkę. Jeszcze drugi ryk wodza, przenikliwy i w połowie urwany, rozdarł powietrze i ustał nagle gwar biesiady. Potem zajęczała tylko ziemia od łoskotu zbijających się w ścisłą gromadę olbrzymów. Trudno było na razie zrozumieć, co się stało.
Przeraźliwe ryki wydarły się z kilkunastu naraz gardzieli i nieustawały już ani na chwilę. Trzask pękających nagle gałęzi mieszał się w jeden koncert, daleko straszniejszy od pierwszego, wówczas, gdy stado rozsypało się swobodnie po lesie. Teraz łatwo było zrozumieć, że jakaś walka zawrzała w gromadzie.
W głosach zwierząt rozróżnić było można odcienie przerażenia, gniewu i bólu. Trwało to najwyżej pięć minut, poczem stado śpiesznie się oddaliło. Wróciła cisza. Tylko ptactwo, umilkłe z trwogi, ożywiło ją panownie świergotem bez troski. Nagle doleciał ucha geologa głuchy, świszczący oddech i szamotanie się w krzakach. Zbliżono się z należytą ostrożnością do miejsca, które przed chwilą musiało być widownią tajemniczego jakiegoś dramatu, i ujrzano rosłego mastodona, który, wsparty na przednich nogach i dwóch kłach, napróżno usiłował powstać. Siły go już opuszczały, śmierć szła doń szybkim krokiem. Z rozdartej szyi sączyła się obfitą strugą ciemna posoka. Okrwawiona trąba zwijała się niby wąż boa dokoła rany. Może rozumny olbrzym pragnął ją zatkać. W oczach konającego zwierza tyle się bólu cichego skupiło, że geolog odwrócił głowę. Małe oczy mastodona patrzyły wciąż w stronę oddalającego się stada, tylko głowa, jakby coraz cięższa, skłaniała się zwolna ku dołowi. Próżno ją dźwigał, kły długie co chwila wspierały się na ziemi. Stęknął wreszcie mastodon raz ostatni, wyciągnął trąbę nad głową i osunął się bezwładnie na ziemię. Teraz dostrzegł Stanisław o kilkanaście kroków przewieszonego przez leżący pień napół zgniły innego, stosunkowo niewielkiego zwierza. Trudno go było na razie odróżnić od ciemnej kory, więc zbliżyli się nasi wędrowcy i paleontolog ze zgrozą rozpoznał w krwawych szczątkach drugiego
Strona:Erazm Majewski - Profesor Przedpotopowicz.djvu/200
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.