Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

 Trudno określić, jak długo pruliśmy powietrze. Było tego może 3 lub 4 minuty, a mnie się zdawało, że chyba na kraj świata zalecimy. Sekundowe przystanki, jakie robił nasz pegaz, pozwoliły mi przekonać się, że jesteśmy bardzo wysoko — i daleko od doliny Białej Wody!
Pod nami piętrzyły się nagie tatrzańskie turnie, dzikie przełęcze i doliny, zasypane głazami. Tu i owdzie czerniło się lustro jeziora i błyszczały szmaty nigdy nie topniejącego śniegu.
Przy nagłych zwrotach ważki, szalona jazda groziła lada chwila upadkiem. Jeszcze chwila, a zmęczone ręce nie utrzymają podwójnego ciężaru. Skóra cierpła na samo przypuszczenie upadku z tej wysokości.
Nagle żywa lokomotywa poczęła się opuszczać i po chwili znaleźliśmy się blizko ziemi. Rozróżniałem każdy odłam skały, każdą plamę porostu. Otucha napełniła me serce. Ważka zapewne usiądzie i osuniemy się bez szwanku na ziemię, ale nagle rabuś tatrzański ujrzał zdobycz i rzucił się jak strzała. Zaświszczało w powietrzu, ręce moje puściły i spadłem. Plecami uderzyłem o szlachetną postać lorda Puckinsa. W oka mgnieniu zerwałem się na równe nogi i powiodłem wzrokiem dokoła. Było biało.
Odosobnieni od świata niebotycznemi grzbietami granitów, znajdowaliśmy się na polu śniegowem...
Co za dziwna przemiana! Z krainy lata, bujnej roślinności i wonnego kwiecia w parę minut losy przeniosły nas niby do strefy podbiegunowej, do krainy wiecznej zimy.


∗             ∗

No! teraz przynajmniej uwolnisz mię Wuju od słuchania ciągle o owadach — szepnąłeś sobie, rozumiejąc, że śniegi wolne są od tej plagi. Ale niestety, jeśliś