Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mniej wzrok obejmował szeroki widnokrąg, a słońce ciepłem okiem na mnie spoglądało.
Wskazywało już ono południe, gdy krocząc po granitowych głazach, na których jedynie twarde porosty obrały siedlisko, doszedłem do miejsca, gdzie dolinka przemieniała się w nagie i dzikie łożysko Białej Wody.
Poczciwy ten w oczach turystów i górali strumień, zaimponował mi. Cóżby to było, gdybym go był oglądał wiosną!
W różnych porach roku różnie się on przedstawia. Na wiosnę całą szerokością płyną niepowstrzymanym pędem nurty, powstałe z topniejących śniegów. W lecie strumień wysycha i toczy się wązkiem korytem pośrodku rozległego i przepaścistego szlaku, złożonego z milionów wypolerowanych kamieni, na których żadna roślinność nie może się ustalić. Te nawet wątłe, choć odważne roślinki, jakie w ciągu lata osiedlają się na jego wynurzonych głazach, spotyka zawsze jednakowo bezlitosna zagłada!
Nadchodząca zima mrozi je bez ratunku, a wiosenne wód wezbrania tak dokładnie spłukują, że cieplejsze słonko nie może odszukać nawet śladów po zeszłorocznych swoich wychowańcach.
Despotyczny strumień nie znosi rywalizacyi i niszczy wszystko, co mu na drodze staje.
Na wysokości, z jakiej patrzyłem przez lunetę, zachwycała mię groza spienionych nurtów. Niczem była szerokość Missisipi wobec tej czystej jak kryształ, a wściekłej jak szatan, rzeki; niczem najdziksze wodospady, znane podróżnikom.
Toczyła się ona po ogromnych głazach, wstrząsając zaporami i zagłuszając hukiem i szumem wszelkie dźwięki. Dla mojego ucha tony, wydobywane przez wodę, walczącą ze skałami i powietrzem, były zanizkie, abym je mógł tak jak każdy inny turysta odróż-