Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrócone szkła najspokojniej obserwował wielkie jak księżyc... oko mego przyjaciela, spodziewając się, że dojrzę przyjazne jego mrugnięcie, zerwał się lekki wietrzyk i tak mocno zakołysał całym lasem ziół, że strącony z baldaszka, stoczyłem się w przepaść i w oka mgnieniu, poturbowany, znalazłem się aż na samej ziemi. Na dobitkę złego omałom nie postradał lunety. Porwała mi ją skalna mrówka i myśląc, że to bezużyteczne ździebełko, gorliwie niosła do mrowiska.
Co za dowód barbarzyństwa i ciemnoty! Zaledwiem dogonił tę poczwarę, aby odebrać swoję własność. O! pomyślałem, ocierając pot z czoła, strzeżmy się, bo i tu, podobnie jak wśród ludzi, co krok można być okradzionym.
I ktoby to pomyślał, że mrówka, wzór pracowitości, może być złodziejką? Do czego jej moja luneta? Dobrze jeszcze, że amatorką cudzej własności była mrówka, bo gdyby istota, tak skwapliwie korzystająca z cudzego nieszczęścia miała skrzydła, pożegnałbym się na zawsze z potrzebnem mi narzędziem.
Podczas odpoczynku, urozmaiconego filozoficznemi rozmyślaniami, dostrzegłem, że nie jestem sam w tym lesie. Najprzód przeszła obok mnie jedna mrówka, potem druga i trzecia, następnie widziałem ich wiele, a wszystkie kierowały się w jednę stronę. Każda dźwigała w szczękach jakąś zdobycz: nóżkę chrząszcza, wonne ziareczko żywicy, albo inną jaką kruszynę.
Omijały mię wszystkie w spokoju i z godnością dobrze wychowanych istot. Widocznie gniazdo było niedaleko i znajdowałem się na jednej z wydeptanych ścieżek, jakich mnóstwo rozchodzi się od każdego mrówczego miasta. Podobnie jak my, na drogach lub ulicach, mrówki na tych gościńcach czują się bezpieczniejszemi, aniżeli w szczerem polu, a gdy jeszcze są w licznej gromadzie, to choćby dom był odległym,