Strona:Erazm Majewski - Doktór Muchołapski.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spotkałem biały, strząśnięty płatek, podobny do kwiatu głuchej pokrzywy (Lamium album). Wyglądał on jak sklepiona łódka, wyrobiona z milionów przezroczystych pereł. Blask dzienny odbijał się w niej wszystkiemi odcieniami tęczy. Była to prawdziwa kryształowa chatka z bajki.
Powonienie moje i słuch spotykały same niespodzianki. W powietrzu unosiły się dziwne wonie i szmery, przerywane co chwila silniejszym jakimś podmuchem, albo gwałtownym hukiem i świstem skrzydeł owadzich.
Zaraz pierwszego dnia mogłem ocenić doniosłość usług, jakie mi oddawała luneta. Gdym potrzebował objąć wzrokiem duży a blizki przedmiot w całości, odwracałem ją i patrząc w szkło przedmiotowe, oddalałem obraz, przez co w zmniejszeniu dostrzegałem go wcale nieźle. Chcąc znowu bardzo oddalone przedmioty zbliżyć, patrzyłem tym końcem, jaki się zwykle do oka przykłada.
Po oswojeniu się z pierwszemi niespodziankami, najważniejszą myślą moją było zapewnić się, czym nie zgubił flakonika, od którego zależało teraz życie dwóch ludzi. Znajdował się na swojem miejscu, w trzosie, jakim się przepasałem przez ostrożność, aby mi się gdzie nie wysunął.
Nie chcąc tracić drogiego czasu, zamierzyłem przedewszystkiem rozejrzeć się po okolicy.
W tym celu wdrapałem się na gruby i rozłożysty pień Krwawnika (Achillea millefolium) i po kilku minutach dostałem się aż na baldaszek. Był on obszerny, niby wielki dywan, utkany z białych koron i żółtych pręcików. Obok kołysały się z tego samego pnia wyrosłe cztery inne, podobnej wielkości bukiety.
Z tak zaimprowizowanej dostrzegalni okolica wydała mi się czarującą.