Przejdź do zawartości

Strona:Emilka dojrzewa.pdf/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ko... nie pozwól mu dotknąć mnie, Tadziu, nie pozwól mu dotknąć mnie...!

Tadzio stanął przed nią z rozpostartemi ramionami i spojrzał prosto w oczy szaleńcowi.

— Jak pan śmiał przerazić ją do tego stopnia? — spytał ostro.

Stary Morrison uśmiechnął się głupio. Nie był już gwałtowny, ani dziki, był znowu starcem o złamanem sercu, szukającym swego ukochania.

— Pragnę ujrzeć Aneczkę — szepnął — gdzie jest Aneczka? Sądziłem, że już tym razem ją znalazłem. Chciałem tylko odnaleźć moją cudną Aneczkę.

— Tu niema Aneczki — odrzekł Tadzio, ujmując mocno zimną rączkę Emilki.

— Czy możesz mi powiedzieć, gdzie jest Aneczka? — pytał tajemniczo, poufnie pan Morrison. — Czy możesz mi powiedzieć, gdzie jest moja ciemnowłosa Aneczka?

Tadzio był oburzony na pana Morrisona za przestrach Emilki, którego szaleniec był powodem, ale ta rozpacz wzruszyła go. Zbudził się w nim artysta. Odczuł malowniczość tej sceny na tle kościółka, opromienionego światłem księżyca. Pomyślał, że chętnie namalowałby Morrisona tak, jak stoi przed nim, wysoki, chudy, w wyszarzanem ubraniu, z długiemi włosami i długą brodą i tą głęboką ludzką prośbą błagalną na dnie podkrążonych, zapadłych oczu.

— Nie... nie... nie wiem, gdzie ona jest — odrzekł łagodnie — Ale sądzę, że ją pan kiedyś odnajdzie.

Morrison westchnął.

— O, tak. Wkońcu ja zwyciężę, nie Aneczka. Chodź, mój piesku, pójdziemy jej szukać.

67