jaki w Szkocji nosiły wdowy na początku tego stulecia. Suknię miała na sobie czerwoną, na niej — śnieżnej białości fartuch, a minę miała królowej. Twarz jej była dziwnie kredowa i pomarszczona, ale Emilka z bystrością jej właściwą, dostrzegła natychmiast żywość i energję, bijącą z tych rysów. Dostrzegła również wyraz oczu, których wejrzenie mówiło o jakimś niezwykłym wstrząsie w przeszłości ich właścicielki. To była niezawodnie pani McIntyre, o której opowiadała pani Hollinger. W takim razie była pani McIntyre istotnie bardzo szanowną osobą.
Pani McIntyre siedziała z rękami złożonemi na kolanach. Patrzyła na Emilkę, nie odrywając od niej wzroku ani na chwilkę. Było w tem spojrzeniu coś dziwnego, trudnego do określenia. Emilka przypomniała sobie, że pani McIntyre uchodziła za niezupełnie normalną. Zastanawiała się, co czynić? Było jej trochę nieswojo. Pani Mclntyre przerwała jej wahanie.
— Miałaś wśród twych przodków szkotów, highlanderów? — spytała nieoczekiwanie pełnym, dźwięcznym głosem z rozkosznym akcentem gór szkockich.
— Tak — odrzekła Emilka.
— Jesteś Presbiterjanką?
— Tak.
— Jedyna przyzwoita religja — zauważyła pani McIntyre tonem głębokiego zadowolenia. — A czy można wiedzieć, jak się nazywasz? Emilja Starr? Ładne nazwisko. Powiem ci jak ja się nazywam: pani Małgorzata McIntyre. Jestem kobietą niezwykłą, tą, która dała klapsa królowi.
W Emilce, jeszcze zaspanej, drgnął powtórnie