Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zjawił się dozorca, grace poczęły znowu poruszać się miarowo rozgarniając węgiel i z góry nie widać było teraz nic prócz pochylonych pleców kobiet, wysilających się na to, by sobie wzajem porywać kamienie.
Pogoda się zmieniła. Wiatr ustał nagle i zimna, wilgotna mgła zawisła nisko ponad ziemią. Górnicy skulili się, pozakładali ręce na piersiach i szybko szli ku domom kołysząc się w biodrach, co uwydatniało jeszcze bardziej grube kości okryte lekką tylko materyą ubrania. Przy jasnym dniu możnaby ich było wziąć za gromadę murzynów, którzy się nurzali w błocie. Niektórzy nie zjedli swych „kanapek“ i teraz resztki jedzenia wsunięte pomiędzy koszulę i kaftan na plecach nadawały im wygląd garbatych.
— Patrzcie, idzie Bouteloup! — rzekł ze śmiechem Zacharyasz.
Levaque nie zatrzymując się zamienił kilka słów ze swym lokatorem, wysmukłym ciemnowłosym, trzydziestopięcioletnim mężczyzną, o spokojnym, uczciwym wyrazie twarzy.
— Czy zupa gotowa Ludwiku?
— Tak, zdaje się.
— A żona moja w dobrym humorze?
— Tak, zdaje się w dobrym.
Spotykali grupy górników i robotników ziemnych,, którzy szli do pracy. Mijali ich i niknęli w bramie kopalni. Zjeżdżali o trzeciej, w większej jeszcze liczbie jak robotnicy ranni. Byli to robotnicy na zmianę przeznaczeni do zastąpienia tamtych przy robotach ziemnych w głębi. Kopalnia nie świętowała nigdy, w dzień i w nocy chmary ludzkich robaków wierciły wnętrze ziemi w głębokości sześciuset metrów pod polami burakowemi.
Młodzi poszli przodem. Jeanlin tłumaczył Bebertowi kunsztowny plan zmierzający do tego, by dostać na kredyt tytoniu za cztery sous. Lidya pełna szacunku dla ich pomysłowości szła w milczeniu, a za nią Katarzyna z Zacharyaszem i Stefanem.