Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go, usiłował wbić je głębiej, jakby opanowany żądzą śmierci.
— Tchórze! Nikczemni tchórze! — wołał. — Nie macie odwagi! Zabijcie nas, a przyjdą inni! Za nami stoi dziesięć tysięcy robotników!
Położenie żołnierzy, którym dano roskaz użycia broni w ostatecznej jeno konieczności, stawało się coraz to krytyczniejsze. Jakże było powstrzymać szaleńców nabijających się na bagnety? Z drugiej strony miejsca było coraz to mniej, przyparto ich całkiem niemal do muru i cofać się nie było gdzie. Ale mała garść wobec przeważających sił robotników trzymała się dobrze. Z zimną krwią wykonywano roskazy kapitana, który zacisnąwszy wargi baczył jeno pilnie, czy żołnierzy nie poczynają irytować obelgi tłumu. Już w sposób niepokojący mrugał oczami młody sierżant o wywoskowanych wąsikach, a stojący obok niego stary żołnierz, uczestnik dwudziestu potyczek, widząc, że kobiety szarpią za jego bagnet, pobladł, jak ściana. Inny znów, widocznie rekrut wzięty wprost od roli zaczerwienił się jak burak słysząc, że go nazywają szubrawcem i zbójem. Klątwy i obelgi nie ustawały. Grożono pod nos pięściami, przesadzano się w dosadnych wyrażeniach i trzeba było całej surowości dyscypliny, by żołnierzy utrzymać w nieruchomości i milczeniu.
Zdawało się że do starcia przyjść musi, gdy z poza szeregów wystąpił nagle stary, osiwiały dozorca Richomme, podobny do dobrotliwego wysłużonego żandarma i głośno zawołał:
— Do stu tysięcy, to szaleństwo! Kiedyż zaświta wam u licha w głowach?
Rzucił się między bagnety, a górników.
— Towarzysze, posłuchajcie mnie! Wiecie, że byłem robotnikiem, nigdzie nie dałem się wam we znaki, i wiecie, że zawsze stałem po waszej stronie. Słuchajcie, obiecuję, że sam powiem słowa prawdy dyrektorowi, jeśli nie postąpi z wami po sprawiedliwości! Ale to, co robicie, to rzucanie obelg niewinnym żołnierzom nie pro-