Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

grabieży, więc praca ma prawo i obowiązek odzyskać skradzione bogactwa. Zrazu zapalił się do utopii Proudhona wzajemnego kredytu, wielkiego wszystko ogarniającego banku światowego, potem byłby się dał pokrajać za Lasallowskie, wyposażone przez państwo towarzystwa współdzielcze, które powoli świat cały zamieniłyby w olbrzymie miasto przemysłowe. Nie mógł jeno sobie wyobrazić jakby można wykonywać tam kontrolę. Teraz wreszcie doszedł do kolektywizmu i żądał by wszystkie środki produkcyi oddano społeczeństwu. Ale jeszcze nie wie dokładnie w jaki sposób ideał ten urzeczywistnić, jeszcze ma wątpliwości i nie śmie działać wedle stanowczych zresztą zapewnień tej grupy socyalistycznej. To jedno nie ulega w oczach jego wątpliwości, że w pierwszej linii trzeba opanować rządy. Potem zobaczy się co dalej.
— Nie rozumiem jednak co ciebie opętało? Czemu przechodzisz na stronę bogaczów? — krzyknął na całe gardło stając przed Rasseneurem. — Sam przecież powiedziałeś że to musi paść!
Rasseneur zarumienił się zlekka.
— Powiedziałem i gdy padnie, to zobaczysz, że niegorzej od innych będę się uwijał. Ale dziś nie chcę należeć do tych, którzy zwiększają nędzę i po karkach nieszczęśników spinają się coraz wyżej, by zrobić karyerę.
Teraz Stefan zarumienił się. Dwaj przeciwnicy przestali krzyczeć, słowa ich stały się zato ostre jak strzały. Dotknęli kwestyi rywalizacyi swej, to jest tajemnej sprężyny, która jednego pędziła w dziedzinę najskrajniejszych fantazyj społecznych, a drugiego w biegunowo przeciwnym kierunku zimnej, wyrafinowanej przebiegłości. Obaj poszli dalej jak zamierzali, grali role, tem niebezpieczniejsze, że nie obrali ich sobie sami, ale narzuciło im je współzawodnictwo. Toteż na dziewczęcej twarzy Souvarina pojawił się wyraz pogardy, głębokiej niemej pogardy człowieka, który wyrzekając się sławy męczennika, gotów każdej chwili dać życie za umiłowaną ideję.
— To do mnie pite? Więc zazdrościsz mi widzę? — rzekł Stefan.