Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

To łajdactwo, mówię panu! Dojdzie do tego, że człowiek będzie się strzegł posiadania dzieci... jak ognia!
Stefan kiwał tylko głową, a kobieta ciągnęła dalej:
— Pozwalałam jej na wszystko. Ach, co za gałgan z tej dziewczyny! Nie mogła to zaczekać do ślubu, a tymczasem pomódz nam trochę wygrzebać się z nędzy. Źle się stało! Nie trzeba było pozwolić, bo takie stworzenie chwyta zaraz za całą rękę gdy się mu poda palec.
Alzira potakiwała głową, malcy płakali z cicha, a Maheude wyliczała klęski jakie na nich spadły w krótkim przeciągu czasu. Najpierw, ożenił się Zacharyasz, potem zasłabł na nogi dziadek i dotąd siedzi jak kloc na stołku, dalej Jeanlin, który jeszcze z dziesięć dni nie wyjdzie z domu, a choćby i wyszedł to nie wielka zeń pociecha... na koniec jeszcze ten cios, ta ucieczka Katarzyny. Cała rodzina się rozlatuje. Sam ojciec jeno pracuje w kopalni, ale jakże wyżyć ma siedm osób nie licząc już Stelki z trzech franków ojca. Czyż nie lepiej by było, by od — razu skoczyli wszyscy do kanału?
— I na cóż się zda, że się martwić będziesz? — spytał głucho Maheu — Może jeszcze jakoś sobie poradzimy.
Stefan patrzył w ziemię, teraz podniósł głowę i szepnął jakby do zjawy złotej przyszłości majaczejącej kędyś w dali:
— O czas już, czas!