Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skórę z pleców zdzierał! — uśmiechnął się przybyły,
— A kiedyż on rozbójnik! — zrywając się z ławy krzyknął młody i sierdzisty chłop; — sam pisarz dziś mówił: kramy odbijał, mówi, pieniądze chfałszował, a już najgorsza rzecz, mówi, że troje ludzie ze spólnikami swymi zabił... czy to bestyi takiej żałować? Oj, oj, i jakbym ze skóry łupił!... niech drugich nie ubija...
Cicho! cichocie Aleksy! Nie kryczy tak! — ciągnąc za połę rozpiętego kożucha uspokajała męża młoda żona. Bednarz ręką z heblem w powietrzu zamachnął.
Kab jemu tak dobra na świecie nie było, jak on niewinnych ludzi pogubił...
— Oj, — jęknęła Hanulka — jeszcze i teraz może rozbijać zacznie...
— Pewno że zacznie... — zagadała baba; — coto, rozbójnik taki, w krwi ludziej wykąpany...
Kab jemu kości pokruciło... Kab jego paralusz naruszył...
— Czy zacznie, czy nie zacznie, — ponuro odezwał się bednarz, — a łapać jego trzeba, bo jeszcze szajkę sobie dobierze i konie będzie kraść...
— Niedoczekanie jego! — zawołał Aleksy; —