Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

domu i śmierci żony, zaczął kaszleć i tracić siły, ale od dwóch lat coraz mu gorzej. Coś go strasznie na piersiach gniecie i już taki słaby, aż strach! Żeby on nie był chory, mógłby chodzić prędzej i zarabiać więcej, możeby nawet jaki korzystniejszy interes sobie obmyślił. Ale to taka choroba, co bardzo siły odbiera...
— Nu, niech wielmożne państwo sami zobaczą...
Chrząknął, splunął sobie na dłoń i rękę pełną krwi ku obecnym wyciągnął.
— Matko Boska — jęknęła Korejbina.
Jadwisia dłonią przysłoniła oczy. Tomkiewicz odwrócił się, splunął ze wstrętem i czapkę swą z ławy porwał, ale rzecz najdziwniejsza! pod krzaczystemi, małemi brwiami, małe i bystre oczy starego Korejby zwilgotniały. Dobrze, dobrze teraz przypominał sobie świetne czasy Gdalka, kramę jego żony, podróż, którą w budzie jego do Słonima odbywał i pożałował go bardzo. Syn ubóstwa i własnego ciężkiego dorobku, znał on zbliska wszystkie biedy i w twardem swem ciele duszę miał miękką.
— Suchoty, czy co? — półgłosem przemówił — czemu ty do licha nie leczysz się, Żydzie?
— Ja był u doktora.