Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kilku sekundach zaledwie, znowu kłaniając się nisko, wybełkotał:
— Gedali! wielmożny panie! Ja... Gedali z Wołpy... ten sam, do którego wielmożny pan kiedyś po sól i żelaztwo zajeżdżał... ten sam, który tę brykę miał i parę tych pięknych koniów... coto pan wie... oj!...
Ochłonął nieco z przestrachu i głową żałośnie wstrząsał. Korejba dobrze go snać sobie przypominał, bo sapiąc opuścił się znowu na ławę i z gniewem jeszcze, ale znacznie już mniejszym sarknął.
— Ślicznieś się wykierował na złodzieja, co po cudzych polach chodzi i kradnie...
Żyd chudą ręką uderzył się w piersi.
— Wielmożny panie! ja nie kradł, żeby mnie nieszczęście spotkało, jeżeli ja kradł! żeby ja jutrzejszego dnia nie doczekał...
— A cóżeś robił? — W jednem ręku trzymając talerz a drugą w pięść ścisnąwszy, przyskoczył do niego Stefan; — a cóżeś to robiłi niedowiarku, kiedym cię tam przy grochu schwytał? he?
— Nu! przepraszam!.. niech wielmożny panicz nie gniewa się... ja tego grochu nie kradł...