Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W zmroku nie widać było wyrazu jego twarzy, ale co kilka słów zginał się niskim ukłonem a krępy chłopak, w krótkiej siermiężce, ochłonął znać z gniewu, czy z natury już nie był srogim, bo parsknął śmiechem.
— A to go błogosławi! — zawołał. — Sto synów! Piękniebym ja na tem wyszedł, gdybym miał dziewięćdziesiąt dziewięć bratów! No, nie durz się ty, duszo niechrześciańska, i idź, gdzie ci każę. Nic ty u mnie swemi błogosławieństwami nie wycyganisz! Marsz przede mną, a ja za tobą, jak sołdat za aresztantem. Do tatki na sądy! Ein, zwei, drei, marsz!
Naśladując ruchy żołnierskie, kij swój wziął do ramienia i następował na Żyda, który z trudnością i stękając, wkładał tłomok na plecy. Ośmielony wesołością tego, który go pojmał, z cichym śmiechem zaczął:
— Nu, pójdę, pójdę! a czemu ja nie mam pójść? czyto ja paniczowego tatki nie znam? czy ja nie wiem, że on biednemu Gdalu nic złego nie zrobi. Ja pana Ignaca Korejbego znał jeszcze wtedy, kiedy on w Korejbach... w swojej okolicy żył... a ot teraz to już z pięć latów, jak on sobie ten folwark kupił... Daj Boże, żeby jemu na zdrowie było! ja jego nie boję się! on miłosierny człowiek!