Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trudnej drogi, roztworzył się przed nim mur wysokich łodyg a ukazała się obszerna i widna przestrzeń. Zarazem ogarnęły go mocne zapachy kopru, kminu, kolendry, pietruszki i olśniła żółtość mnóstwa kwiatów, z których jedne należały do ogórków, a drugie do nasturcyi. Niewiadomo jakim sposobem, było tam nawet parę wielkich krzaków nagietek. Słowem, żółtość taka, jakiej nigdy jeszcze nie widział. Olśniony, zerwał się na równe nogi i z wyciągniętemi rękoma, biegł wprost ku nagietkom. Jak przed chwilą sikorki, tak teraz zachciało mu się nagietek. Byłby je zapewne rwał pełną garścią, ale o kilka kroków przed krzakiem stanął tak przelękniony, że do wrzaśnięcia zabrakło mu sił i czasu.
Przedmiot, który w nim taką trwogę obudził, był zarazem przedmiotem nadzwyczaj zajmującym. Składał on się z wysokiej tyki, u której wierzchołka czerniało kilka niewyraźnych łachmanów i jak strzępiaste ramiona, kołysały się dwie słomiane wiechy. Był to strach wystawiony na wróble, ale Tadeusz nie znał jeszcze tego wojennego instrumentu ogrodników. Obie piąstki, mocno ze strachu ściśnięte, przyciskając do obu policzków, stał chwilę, na kołyszące się wiechy słomiane patrzał, w wido-