Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/569

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   563   —

Ale Dembieliński nie zdawał się zwracać uwagi na ten kwiat krasomówstwa, który wykwitł z tłustych ust grubego, przysadzistego człowieka.
— A w jakiej porze? — zapytał obojętnie, zwolna przechodząc w inną stronę pokoju.
— Dwa razy na dzień, jaśnie wielmożny panie. Dwie godziny przed południem, mianowicie od dziesiątej do dwunastej, i dwie godziny popołudniu, mianowicie od szóstej do ósmej.
— Od szóstej do ósmej — półgłosem powtórzył Dembieliński.
— Tak, jaśnie wielmożny panie. Sędziowie śledzą twarze złoczyńców przy świetle dziennem i sztucznem. Z twarzy ludzkiem wiele wyczytać można...
Dembieliński zwrócił się w stronę mówiącego, i wyrzekł tonem, w którym tak samo jak pierwej w oczach przebijało się nawpół gniewne, nawpół dolegliwe rozdraźnienie.
— Dziękuję panu za wiadomość której mi udzieliłeś. Bądź pan łaskaw powiedz memu służącemu, aby mi tu przyniósł podróżną moją tekę.
Dla rządcy, który wiedział z długoletniego doświadczenia, że z brzmienia głosów gości wiele wywnioskować można, ton mowy Dembielińskiego był wezwaniem do odwrotu; objawem dziwnym dla niego lecz wyraźnym, że gość który sam słynął