Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/413

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   407   —

nice paliły się tak posępnemi a zarazem tak silnemi blaskami, jakby ten ogień wewnętrzny, trawiący, z którego brały źródło, nigdy już i niczem zgaszonym być nie mógł. A jednak znać było, że pomimo nieumilkłej zgryzoty i szarpiącej boleści, wracała człowiekowi temu zrosła z nim niejako i na chwilę tylko odbiegła odeń siła oporu. Zbliżył się do wielkiego stołu, i zgarnął przed siebie znaczną ilość leżących na nim papierów. Przesuwał je niecierpliwemi rękami, zatapiał wzrok w nakreślone na nich wiersze, przeciągał dłoń po czole spędzając zeń niby te chmury, które wylęgłe pod czaszką, zasnuwały mu mgłą źrenice. I widać było, jak całą siłą swej moralnej istoty, pasował się z mocami które go obległy; jak skupiał buntujące się myśli, aby je przykuć do tych kart, na które patrzył, i sprowadzić na drogę na jaką wiodła je wola jego.
Było w nim w tej chwili dwóch ludzi. Jeden pamiętał i cierpiał; długi złorzeczył pamięci i cierpieniu, usiłował śmiać się z nich i zmusić je do milczenia. Walka ta trwała krótko, ale tak była ciężką, że kilka kropel zimnego potu wycisnęła na blade, zbrużdżone czoło. Dyplomata i publicysta był teraz człowiekiem tylko, który pamiętał, wstydził się, cierpiał. Czytał to co niedawno jeszcze nakreślił własną ręką, i nie rozumiał samego siebie; nie mógł rozwikłać wątku myśli, które z własnej głowy jego