Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rządzania sercem i ręką, jam znów stanął przed tobą i po raz drugi powiedział ci to słowo, któregoś wprzódy słyszeć nie chciała? Byłto piękny majowy wieczór; siedziałaś w altanie ogrodu, promień księżyca obejmował twe czoło srebrną koroną i chwiejnemi szlaki migotał na żałobnej twej szacie. Wtedy siedzieliśmy obok siebie długo, wsłuchani w tajemnicze szmery wieczorne, zapatrzeni w siebie lub ścigający wzrokiem mleczne drogi krzyżujące się na niebie, niby gościńce, któremi w wiekuistej podróży swej postępują gwiazdy... Czy pamiętasz jak wtedy w gęstwinie brzozowego gaju ozwał się słowik, i wyśpiewał nam długą serenadę miłości... i jak pod silniejszym powiewem wiatru zaszeleścił krzak bzowy, osypując twą głowę deszczem kropel i kwiatów, a tyś wstrząsnęła zwojami twych włosów tak że krople i kwiaty upadły z nich na pochylone przed tobą czoło moje... Jam wtedy u boku twego wrócił na chwilę do pojmowania piękności natury. Ulice wielkiego miasta, oświetlonego wieczorem słońcami sztucznych świateł; olbrzymie gmachy mieszczące w swych ścianach tłumy ludzi rachujących, ważących, kupczących jak towarem wdziękami niewiast i sumieniem mężów, — wszystkie te gwarne świetności, huczne zabawy, zmysłowe uciechy, ambitne dążenia śród jakich płynęło me życie, — wszystko, wszystko